poniedziałek, 14 grudnia 2015

Misie

Dlaczego to mi tak smakuje? Nawet czytanie składu na opakowaniu Haribo nie jest w stanie zniechęcić mnie do tych pysznych, kolorowych misiaczków, serduszek, kwadracików itp.
Tak naprawdę, to nie czytam, co one tam mają w środku, po prostu je kupuje i zjadam. Kilogramy tego przerabiam i uważam, że to jest pyszne. Najlepsze ze wszystkich!

Żelatynka

Wybór żelatynowych  opcji jest spory, ale według mnie Haribo nie ma sobie równych (sorry Candy King i inne dżdżownice oraz myszy). Uwielbiam klasyczne misie i Star Mix, bo jest pełen żelatynowych niespodzianek, ale jak widzę coś nowego z napisem Haribo, to nie mogę tego nie spróbować. A przed Świętami można oszaleć - są specjalne edycje świąteczne - czyli misie-mikołaje, są żelki zamknięte w choince, są miniaturki misiów w mini torebeczkach. Raj dla kogoś, kto jest uzależniony od żelatyny (i cukru).  



 

Chodzą parami

Ostatnio obżeram się (dosłownie i grzesznie) wersją słodko-kwaśną. Na tapecie w tym tygodniu są też misie-mikołaje (jak szaleć, to szaleć). Jak pomyślę o tym, ile jest rodzajów żelek Haribo, to marzę o tym, żeby spróbować każdego z nich (zdarza się, że idę na lokalne targowisko/ryneczek  i tam nabywam jakieś egzotyczne wersje Haribo, oficjalnie nieobecne w naszych sklepach). 
 
Poza tym, nie tylko ja lubię misie Haribo. Moje koty też szaleją na ich punkcie. Najbardziej smakuje im wersja klasyczna.  

środa, 25 listopada 2015

Genialne


Ten, kto wymyślił ten produkt musi być geniuszem. Peeling do ust w słoiczku - standard, ale peeling do ust w szmince? - genialne! Można go mieć zawsze w torebce, używa się go jak bezbarwnej pomadki i oprócz tego, że ma działanie ścierające, to bardzo dobrze nawilża.  O czym mowa? O pomadce Sylveco, którą odkryłam dzięki YouTube.

 

Szaleństwo

Pamiętam, jak o tym produkcie wspomniała w jednym ze swoich filmów FlorenceBeauty. To było dawno temu, a ja długo nie miałam okazji, żeby tę pomadkę kupić, ponieważ wtedy nie była dostępna w żadnym stacjonarnym sklepie w mojej okolicy. Aż pewnego dnia wpadłam na półkę z produktami Sylveco w Naturze i, oczywiście, zaszalałam. Szaleństwa  nie żałuję - oprócz genialnej pomadki kupiłam kilka innych produktów, które świetnie się sprawdzają.

Na słodko

Wracając do pomadki, to muszę przyznać, że jest bardzo skuteczna. Robi wszystko to, co według producenta ma robić: złuszcza, wygładza i do tego bardzo dobrze smakuje (!) - jest w niej tyle cukru trzcinowego, że nie trzeba już słodzić kawy :-) Poza tym, jest bardzo wydajna, co znaczy, że zainwestowane w nią 10 PLN jeszcze długo będę zlizywać.


środa, 11 listopada 2015

Za górami, za lasami

Francuskie wino pite we Francji w gronie przyjaciół  nie ma sobie równych. Niestety, rzadko mam okazję doświadczać takiego luksusu. Ostatni raz chyba w maju tego roku. Pamiętam, że pogoda w Bretanii była znośna, ser z bagietką pyszny jak zwykle (ile tego można zjeść!), no i to wino - takie prawdziwe w smaku.  

Powroty

Nie dam sobie wmówić, że byle co zamknięte w butelce i podpisane WINO nadaje się do picia. Jak człowiek raz spróbuje czegoś dobrego, to chce do tego wracać. A w Polsce nie jest łatwo wracać do francuskich win. Podejrzewam (uwaga - teoria spiskowa), że sprowadzamy głównie odpady z francuskich winnic i sprzedajemy je w takich cenach, że pusty śmiech biednego człowieka ogarnia. I dlatego trzeba być sprytnym ...

Na zdrowie



 
Sprytny człowiek zawsze znajdzie wyjście z sytuacji. Na przykład, dowie się od znajomych, którzy byli na wakacjach w Portugalii, że portugalskie zielone wino (vinho verde) jest warte uwagi.
Następnie, sprytny człowiek pchany ciekawością znajdzie ten trunek w popularnym dyskoncie (nie wiem, czy dyskont chce, żeby go nazywać dyskontem, ale co tam) i od czasu do czasu wypije sobie kieliszek bardzo dobrego, lekko musującego wina, które ma przystępną cenę i wielką moc poprawiania nastroju (to muszą być te bąbelki).
 
 
 

sobota, 31 października 2015

Wspomnienia z wycieczki

Kazimierz Dolny, który u większości budzi skojarzenia z festiwalem filmowym i panią Grażyną Torbicką, mnie kojarzy się z krówką - najlepszą jaką kiedykolwiek jadłam. Musiała być fantastyczna, bo na wycieczce w Kazimierzu byłam mniej więcej 7 lat temu, a wspominam ją do dzisiaj (wstyd się przyznać, ale z tego wyjazdu pozostały mi w pamięci tylko smaki - rosół, który tam jadłam też był super).

Papier? Nie, dziękuję


Bardzo dobrze pamiętam, że krówka z Kazimierza miała genialną krówkową konsystencję, cudowny krówkowy smak i sama wyskakiwała z papierka. Od czasu Kazimierza nieustannie szukam takiej idealnej krówki: mlecznej w smaku, twardej, ale miękkiej i ciągnącej w środku. I takiej, której nie muszę zjadać z opakowaniem. Być może mam pecha, bo to co znajduję na sklepowych półkach jest albo za twarde albo zbyt klejące, często obrzydliwie słodkie i trzeba z tego zeskrobywać celulozę, w którą to coś, co producent nazywa krówką, jest zapakowane.
 

 

Słoiczku otwórz się

 
Moje bezowocne poszukiwania idealnej krówki zaprowadziły mnie w kierunku słoików. Odkryłam, że krówki nie trzeba wyskrobywać z papierka, bo można ją wyjadać łyżką ze słoika. (Tu nie mogę nie wspomnieć o moich dawnych słoikowych zauroczeniach, czyli Snickersie w kremie i Nutelli, którą mieszałam z masłem orzechowym - pyszne!!!)
Jeżeli macie dosyć pseudo-krówkowych potworów, to kupcie sobie słoik z kremem mlecznym Dulce de Leche, albo zróbcie go sobie sami (opcja dla wyjątkowo cierpliwych).
Ja słoikową krówkę dopycham krówką własnej produkcji (opcja dla cierpliwych):
powolutku gotujemy mleko (300 ml) z masłem (100g) i drobnym cukrem (350g) - zagotowujemy miksturę i gotujemy dalej przez jakieś 20-30 minut (niestety trzeba stać nad garem i to mieszać). Kiedy mikstura osiągnie stan lekko ciągnącego gluta (to się stanie, tylko nie wolno się poddać w trakcie), zdejmujemy garnek z ognia, dodajemy odrobinę ekstraktu waniliowego i pozwalamy glutowi odpocząć przez 5 minut.  Teraz najlepsze: bijemy gluta dużą i ciężką łyżką, żeby zgubił połyski zrobił się matowy. Potem wlewamy miksturę do posmarowanej oliwą foremki i czekamy, aż glut osiągnie stan krówkowy (nie wkładamy foremki do lodówki).

 

wtorek, 20 października 2015

Językowo

Podobno nie potrafię czytać ze zrozumieniem. Prawda jest taka, że czytam ze zrozumieniem tylko to, co mnie interesuje: ciekawe artykuły, fajne książki i przepisy na ciasta. Moją ciekawość wzbudzają też opakowania produktów spożywczych i, oczywiście, kosmetyków.

Nie oceniaj po okładce

Doceniam kreatywność ludzi, którzy zajmują się marketingiem i reklamą. (Pamiętacie Mariolę o kocim spojrzeniu?) To oczywiste, że kiedy nazwa kremu jest zgrabna, a do tego pudełko, w którym jest zamknięty jest ładne, prawdopodobieństwo, że produkt się sprzeda jest większe. Wiele razy dałam się nabrać na opakowanie, a potem żałowałam, bo zawartość była do niczego.

Dla zboczeńców


Są producenci (Soap&Glory, the Balm), którzy robią opakowania nie tylko dla tych, którzy zauważają ładne pudełeczka, ale też dla tych, którzy lubią czytać i potrafią docenić dobry tekst. Takich producentów uwielbiam i kupię ich kosmetyki, bo jestem zboczeńcem językowym i mogę za językową kreatywność na opakowaniu szminki zapłacić.

Szkoda

Szkoda, ze polskie firmy kosmetyczne nie zatrudniają językoznawców. Biały Jeleń w ogóle mnie nie wzrusza, a tymczasem angielskie "butter the devil you know" wywołuje uśmiech na mojej twarzy za każdym razem kiedy sięgam po balsam do ciała.
Dajcie znać, jeżeli znacie ciekawie brzmiące nazwy polskich kosmetyków. Może czegoś nie doczytałam...

sobota, 10 października 2015

Na przedmieściach



Są takie marki kosmetyków, których nie znam, ponieważ jeszcze się z nimi nie zapoznałam (= nie miałam okazji używać żadnego produktu tego producenta). Gdybym w miłym towarzystwie nie wybrała się na przedmieścia i nie dokonała tam przypadkowego odkrycia, to do tej pory nie znałabym Pupy i nie miała pojęcia o tym, że gdzieś na Widzewie działa bardzo profesjonalna perfumeria.

Ukryte skarby

Myślę, że lokalsi znają to miejsce bardzo dobrze, natomiast ktoś z zewnątrz może nie zauważyć Bonesza - właściciele sklepu bardzo sprytnie ukryli go między blokami z dużej płyty. A tymczasem ja, mieszkanka Śródmieścia, zazdroszczę widzewiakom, że mają takie cudo pod nosem.

 Pupa jest OK

Po pierwsze, w Boneszu jest wszytko to, czego maniaczka kosmetyczna - czyli ja - może pragnąć: od Loreala przez Diora po niszowe zapachy (dowód na zdjęciu). Po drugie, tego wszystkiego można spróbować i nawet umówić się na testowanie makijażu danej marki. Po trzecie i najważniejsze, ludzie, którzy tam pracują znają się na rzeczy i są bardzo pomocni. Nie dość, że odkryłam taki skarb, to powiększyłam też grono moich kosmetycznych znajomych o cienie marki Pupa (Wet&Dry), które nie rolują się na mojej otłuszczonej powiece i spokojnie wytrzymują 8-godzinny dzień pracy (bez bazy).

Wrócę tam na pewno. Bo na Pupie świat się nie kończy, nieprawdaż?

sobota, 3 października 2015

Łóżko w roli głównej

Czasami trzeba opuścić strefę kosmetycznego komfortu i przenieść się w inne obszary. Na przykład, do teatru (wiem, szaleję w przestrzeni tematycznej). Tydzień temu miałam przyjemność obejrzeć fantastyczne przedstawienie w teatrze Capitol w Warszawie, zatytułowane Między łóżkami.

Lubię teatr, ale ...



No właśnie, lubię teatr, ale wolę kino. Najlepiej bez popcornu, Coca-Coli i hałasu gryzionych chrupek (czyli wybór kin tu, gdzie mieszkam, mam ograniczony). Ale od czasu do czasu wybieram się do teatru, bo to zupełnie inne doświadczenie niż kontakt z dużym ekranem. Takie bardziej luksusowe, nawet jeżeli oglądam tam komedię. A Między łóżkami to komedia właśnie. Świetnie skonstruowana i bardzo dobrze zagrana.

Po pachy

Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio coś mnie tak rozśmieszyło jak to przedstawienie. Były momenty (dużo momentów), kiedy cała sala zanosiła się śmiechem. Dodam, że wszystkie miejsca były zajęte i jeszcze sporo osób siedziało na schodach. Wracając do momentów, to pani Joanna Kurowska trzęsąca górą i dołem to mistrzostwo świata. Jeżeli ktoś z czytających ma możliwość zobaczyć Miedzy łóżkami, to niech to zrobi bez chwili wahania.

A makijaż na wieczór z tą komedią polecam wodoodporny - będziecie płakać ze śmiechu.

niedziela, 27 września 2015

Kolorowo mi

Uwielbiam kolory na paznokciach. Niestety, ich malowanie to dla mnie jedna z bardziej stresujących czynności. Po pierwsze, moje paznokcie nie mają idealnego kształtu. Po drugie, trzęsą mi się ręce, no i w końcu przygotowanie tego wszystkiego, co jest potrzebne, a potem malowanie, poprawianie, czekanie, dmuchanie i strach, że czegoś się dotknie i cała praca pójdzie na marne. Nie lubię tego, ale jeżeli się postaram, to efekt końcowy może być bardzo przyjemny - i dla tego efektu czasami warto się zestresować (bez przesady, oczywiście).

Strategia przetrwania procesu




Żeby dobrze pomalować paznokcie potrzebuję odrobiny spokoju. Muszę się skupić, żeby nie pomalować sobie palców (!). Oprócz tego, zanim zacznę malować przygotowuję niezbędne koła ratunkowe, czyli zmywacz, różne patyczki i pędzelki, które można wykorzystać do poprawek (bo i tak pomaluję coś więcej niż zamierzam). Podstawą przetrwania są dla mnie  sprawdzone lakiery, baza i utwardzacz, dzięki któremu lakier zasycha szybciej (być może cierpię na jakiś rodzaj nadpobudliwości, ale nie jestem w stanie wysiedzieć 20 minut nie robiąc niczego, co nie mogłoby uszkodzić lakieru).

To, co lubię


Najbardziej lubię lakiery, które po nałożeniu jednej warstwy nie wymagają nakładania kolejnej. Niestety, takich jest niewiele (jedyny, który znam, to OH MY Gosh). Lubię też takie, które można nałożyć szybko i precyzyjnie jednocześnie, a do tego przetrwają na moich paznokciach trochę dłużej niż dobę lub dwie (nie, nie mam zmywarki do naczyń). Te, które pod tym względem sprawdzają się u mnie najlepiej to Bourjois LA LAQUE, RIMMEL Salon PRO, essie i OPI. Niestety, tańsze opcje zawsze mnie zawodziły i w końcu postanowiłam zainwestować w jakość, a nie ilość. Kolorów mam niewiele, ale każdemu z nich mogę ufać :-)