Dove love
Zima jest zła, a kaloryfery są jeszcze gorsze. Zimą trzeba sie ciepło ubierać, myć sie cieplejszą wodą, bo zimno, no i podgrzewać zmarznięte ciało kaloryferem, żeby nie zwariować. Nienawidzę zimna i Polska z pewnością nie jest moim rajem klimatycznym (sorry, Polsko). Niestety, jest jak jest i muszę jakoś sobie radzić z przeciwnościami losu.
Skleroza
Ciemno, zimno i skóra mnie swędzi. Wysuszona od kaloryferów i zmęczona od noszenia swetrów. Okropność. No i nic mi sie nie chce, a tym bardziej marnować cenny czas na smarowanie powierzchni ciała dwa razy dziennie balsamem. Szukam więc wyjścia z trudnej sytuacji i wracam do dawno nieużywanych żeli pod prysznic Dove. Zapomniałam o nich. Przytłoczyły je modne olejki do kąpieli, które oszałamiają zapachem, ale ... nie nawilżają.
Byle do wiosny
A Dove naprawdę działa. Niestety, trochę przydusza zapachem, ale co tam, przynajmniej nie muszę sie drapać po wysuszonych plecach za każdym razem kiedy się schylam, żeby zawiązać sznurówki. I to jest ekstra. Balsam tylko wieczorem, a rano mam więcej czasu na śniadanie w miłym towarzystwie czarnego kota. Teraz w łazience rządzi wersja z pistacją. Mam też zrobiony zapas na kolejne miesiące bez słońca :-)
P.S. Wczoraj spadł śnieg.
P.S. Wczoraj spadł śnieg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz