sobota, 20 maja 2017

Stary człowiek i skacze


W mojej uroczej okolicy joga była i się zmyła. Nikt nie chciał na nią chodzić i w którymś momencie po prostu zniknęła z grafiku zajęć dostępnych w fitness klubie. Zaczęłam się przyglądać uważnie rozpisce dostępnych opcji (po tym, jak miła pani w recepcji zaproponowała mi w zamian jogi siłownię) i zauważyłam, że najwięcej chętnych jest na zajęcia, na których trzeba się baaardzo zmęczyć i  spocić. Fat burning, Tabata, Sexy pupa, Zgrabne uda i pośladki są porezerwowane na tydzień do przodu.
 
A ja nie lubię się męczyć i pocić. Jakoś nie widzę w tym sensu. Schudnąć też nie potrzebuje. Ale ruszać się trzeba. Co tu robić? Biegać jak wszyscy? Nie, nie mam ochoty. Ćwiczyć w domu? Nie dam rady się zmobilizować, bo leżenie z książką uważam za ciekawsze. Czytam kolejny raz rozpiskę z zajęciami, sprawdzam, co jest czym i w  końcu myślę sobie, że raz kozie śmierć i pójdę na jakieś TBC. Trudno.
 
Pierwsze zajęcia są bardzo... zaskakujące. Nie wiem, co się dzieje, nie nadążam, nie mam siły, bolą mnie barki, uda i wszystko. Do tego, prawa myli mi się z lewą, jest za głośno, nie mogę się skupić - masakra. Po co ta straszna muzyka, czemu instruktorka krzyczy? O co chodzi, do cholery?
 
Po dwóch miesiącach chodzenia na TBC (oraz inne szalone zajęcia)  ciągle nie wiem o co chodzi, ale zaczęło mnie to bawić. Może nawet skuszę się na jakiś ładny dres. Zobaczymy.